sobota, 24 maja 2014

Majówka na Sardynii cz. 3 - 02-08.05.2014

Dzień 5 – „Chesse’em all”
Kolejny dzień i kolejne obowiązki… O godzinie 10:00 musieliśmy zwrócić samochód do wypożyczalni, ale przed tym trzeba było go zatankować i ogarnąć. Zwrot samochodu odbył się bez problemów, pani z wypożyczalni sprawdziła środek, paliwo, popatrzyła na pandę i powiedziała „ok”. Tego dnia chcieliśmy pojechać autobusem do Porto Rotondo na plażę, ale z racji zimowego rozkładu jazdy musieliśmy czekać aż do 12:48. Czas pomiędzy oddaniem samochodu, a wyjazdem autobusu spędziliśmy kupując jedzonko na plażę i jedząc drugie śniadanie na balkonie. Podczas jedzenia patrzymy na ogródek obok a tam żółw :D i drugi! Pierwszy raz widzę żółwie na wolności :D
Źółw ogrodowy :)










Gdy już nadszedł czas wyjazdu poszliśmy na przystanek i po 20 minutach jazdy znaleźliśmy się w podobno bardzo obleganym przez sławnych ludzi Porto Rotondo. Miasteczko na pewno jest bardzo urokliwe, ale tylko w sezonie, poza nim nie ma tu czego szukać, wyglądało jak miasto duchów. Niestety do plaży pozostał jeszcze kawałek, który w sezonie można pokonać lokalnym autobusem. My postanowiliśmy przejść się po porcie i pojechać autobusem w drugą stronę, czyli do Porto Istana na południe od Olbii.
 
Porto Rotondo
Porto Rotondo

Porto Rotondo

Porto Rotondo

















Mozaika "łańcuch żywnościowy
Wieża kościoła San Lorenzo












Po drodze zobaczyliśmy, że przejeżdżamy obok plaży Le Saline – szybka decyzja: to będzie miejsce, gdzie spędzimy słoneczne popołudnie. Tak jak się obawialiśmy wiało, ale nie na tyle żeby nie można było się opalać :)
 
Le Saline
Le Saline

Le Saline

Le Saline














Po kilku godzinach leżenia przyszedł czas na spacer. Wymyśliłam że możemy pójść plażą do Porto Istana. Niestety w pewnym momencie doszliśmy do laguny, która była na tyle głęboka, że nie mogliśmy pójść dalej.
 
Le Saline
Le Saline

Le Saline

Le Saline

Le Saline

Le Saline

Śliczny ptaszek

Ptaszek w akcji :)


























Podczas drogi powrotnej spotkaliśmy faceta na koniu jeżdżącego po plaży. Na początku myślałam, że mam jakieś halucynacje od słońca, ale koleś jeździł od lewej do prawej bez siodła przy samej wodzie.
 
Le Saline
Le Saline








Na przystanek przyszliśmy chwilę przed odjazdem autobusu do Porto Istana, który chwilę potem miał wracać do miasta. Mieliśmy wybór, albo spędzimy tam 10 minut albo 3 godziny… Oczywiście wybraliśmy tą pierwszą opcję, bo było już dość późno. Plaża w Porto Istana jest bardzo urokliwa, mieści się przy małej zatoczce. Fani opalania się w cieniu znajdą tam miejsce pod drzewkiem, jednak trzeba uważać bo w sezonie plaża jest bardzo zatłoczona.
 
Zejście na plażę
Plaża Porto Istana

Plaża Porto Istana















Po powrocie, jak zawsze, udaliśmy się do ulubionej restauracji La Sosta, gdzie tym razem zdecydowaliśmy się na gnocchi z sosem pomidorowym oraz tortellini z serem. Oba dania były pyszne. Po długich namowach udało mi się namówić Karol na deser. Zamówiliśmy tiramisu oraz tajemniczy seadas. O ile tego pierwszego nie trzeba nikomu przedstawiać, o tyle seadas jest dość ciekawym przeżyciem kulinarnym. Jest to ciastko zapiekane z serem owczym w środku, podawane na słodko. Niestety oprócz słodkości nie czuje się tam praktycznie żadnego smaku. Mój ukochany ciężko mordował tą potrawę, a na koniec powiedział, że po powrocie zamieni się w kostkę sera.
 
Seadas







Dzień 6 – „ho ho ho merry X-mas”
Najgorsze w majowym wyjeździe na Sardynie są rzadko kursujące autobusy i pociągi. Znów musieliśmy czekać prawie do 13:00, aby tym razem pociągiem udać się do Golfo Aranci, od którego dzieliło nas jedyne 20 km. Jest to znana miejscowość wypoczynkowa i rybacka. W porcie (podobno) można kupić świeże ryby, ośmiornice i inne smakołyki :)
Nie marnując czasu na głupoty rano poszliśmy zobaczyć romański kościół San Simplicio, który z rąk papieża Jana Pawła II otrzymał tytuł bazyliki. Znajduje się ona naprzeciwko dworca w Olbii i jest to najważniejszy zabytek religijny w tej części Sardynii. Przed bazyliką jest duży plac oraz taki sam kościół w pomniejszeniu.
 
kościół San Simplicio
kościół San Simplicio









kościół San Simplicio
kościół San Simplicio

miniaturka kościoła
















Po podróży pociągiem do Golfo Aranci nie byłam w stanie uwierzyć w to wszystko co przeczytałam w przewodniku. Po wyjściu z pociągu zobaczyliśmy dworzec, działki i wiadukt wysoki na 20 metrów, przykrywający swoim cieniem wszystko. Jak się okazało dworzec jest oddalony od centrum, przez co na pierwszy rzut oka nie widać żadnych ludzi i rozrywki a jedyny klimat jaki można poczuć to klimat portu towarowego. Nie zważając na pierwsze wrażenie mieliśmy cel do zrealizowania - przylądek Capo Figari, do którego droga prowadzi w okolicy dworca. Po raz kolejny uratowała nas nawigacja, bo totalnie nie wiedzieliśmy, gdzie mamy iść. Nie wszystkich ucieszy fakt, że nie da się tam dojechać samochodem, trzeba go zostawić na parkingu i iść pieszo bądź jechać rowerem. To właśnie dzięki temu można to miejsce nazwać oazą przyrodniczą. Po drodze patrząc w stronę morza widzimy zbiorniki hodowli ryb. Podobno w tych okolicach można zobaczyć delfiny (trzeba popłynąć w rejs statkiem, który odpływa z głównego portu o 17:00). Na przylądku znajdują się dwie piękne plaże: Cala Moresca i Cala Greca. Niemiłą niespodzianką jest to, że piękniejsza z nich (Cala Greca) jest zamknięta z powodu osunięcia terenu. Nie wiem, czy uda im się to naprawić do rozpoczęcia sezonu. Naprzeciwko Cala Moresca widzimy wyspę Figarolo, na której mieszkają muflony (chyba, że to kolejna ściema, tak jak inne zwierzęta :))
 
Dworzec Golfo Aranci
Kościół w Golfo Aranci

Kościół w Golfo Aranci

Dworzec Golfo Aranci

Hodowla ryb

Droga do Capo Figari

Figarolo

Koniec torów

Zatoczka

Cala Greca




Cala Greca































Cala Greca









Cala Moresca
Cala Moresca









Obok Cala Moresca znajduje się brama, przez co ma się wrażenie, że już dalej nie można iść. Wręcz przeciwnie, to dopiero tam zaczyna się piękno natury i tutejsze atrakcje. Idąc kawałek dalej mamy do wyboru cztery drogi: na zamek (3 km pod górę), na cmentarz angielski (kilkaset metrów), na bunkry (również kilkaset metrów), do Su Canale (nie zdążyliśmy tam pójść, więc nie wiemy, co to jest, odległość: 1,65 km). Z racji mocnego słońca i małej ilości czasu wybraliśmy drogę na cmentarz oraz bunkry. Pierwszym przystankiem był cmentarz, którego nazwa wywodzi się od idei, że ciała tam leżące należą do angielskich marynarzy z wraku statku. Tak naprawdę tylko jeden (największy z nich) należy do angielskiego marynarza, natomiast cała reszta to groby włoskich żeglarzy, których ciała tam znaleziono. Obok, pomiędzy dwoma górkami znajduje się kamienista zatoczka.

Brama przy Cala Moresca
Capo Figari

Cmentarz angielski

Cmentarz angielski

Zatoczka przy cmentarzu

Zatoczka przy cmentarzu

Zatoczka przy cmentarzu




























Kolejnym celem był bunkier. Można na niego wejść, dzięki czemu podziwialiśmy okolicę z bardzo dobrego miejsca. W słoneczny dzień widać oddalony o kilkaset kilometrów kontynent. Całe Capo Figari to bardzo dobre miejsce na trekking.
Droga do bunkra
Capo Figari

Figarolo

Zamek


Droga powrotna minęła szybko i przyjemnie, więc poszliśmy jeszcze zobaczyć miasteczko. Wreszcie znaleźliśmy życie! Wystarczyło pójść w inną stronę, a tam knajpy otwarte, obok portu rozstawiony park świętego Mikołaja, sklepy z pamiątkami – od razu widać, że to kurort. I przede wszystkim ludzie od razu zwracali się do nas po angielsku. A co do parku świętego Mikołaja – na początku nie mogliśmy uwierzyć, że widzimy coś takiego, ale dowiedzieliśmy się, że jest to muzeum powstałe ze względu na partnerstwo Golfo Aranci z którymś z fińskich miast. I tak w przeciągu 2 miesięcy odwiedziliśmy 2 placówki św. Mikołaja, przypadek? Nie sądzę…
Koty znajdą nas wszędzie :)
To nie żart!










Okolice portu
Okolice portu

Pamiątki

Pamiątki

Promenada

Plaża przy promenadzie

Promenada

Port

:)


































W barze koło portu zjedliśmy lody i wypiliśmy pyszne sardyńskie piwko. Potem jeszcze był spacer piękną promenadą i trochę mniej pięknym portem, aby wrócić na dworzec skąd o 17:47 odjeżdżał nasz pociąg (ostatni tego dnia). Gdybym miała wrócić latem na Sardynię, myślę że właśnie tam bym wynajęła pokój, aby poczuć włoskie wakacje.

Dzień 7 – „Daleko jeszcze?”.

Z jednej strony szkoda, że to już ostatni nasz dzień na Sardynii, ale z drugiej cieszymy się, że wylot dopiero o 20:30. Rano standardowo pakowanie, nasze walizki zostawiliśmy w pensjonacie dzięki uprzejmości właścicielki i pojechaliśmy autobusem na plażę Bados. Tam złapaliśmy ostatnie promienie słońca i to dosłownie! Wynajęliśmy leżaki, których początkowa cena była 5 euro za sztukę. Jednak, gdy powiedzieliśmy, że w takim razie wystarczy nam jeden dostaliśmy drugi gratis :) Wiał wiatr, więc stwierdziłam, że po co mi olejek do opalania. Nie mogłam bardziej się mylić. Po tych kilku godzinach miałam całe czerwone ciało (co jest wyczynem u mnie, bo ja się prawie w ogóle nie opalam) i całą drogę do domu swędziały mnie nogi… Powrót minął spokojnie, bez problemów, natomiast ja dzięki uprzejmości mojego ukochanego mogłam przespać drogę z Berlina do Wrocławia (z krótkimi przerwami na pytanie „daleko jeszcze?”), a on w rytmach niemieckiego metalu gnał do domu... :) 
Bados
Bados

Do zobaczenia Sardynio!

2 komentarze:

  1. Mam pytanie - w jakim hoteliku się zatrzymaliście i jak to wszystko Wam wyszło cenowo? Mogłabym dostać do Ciebie jakiegos maila albo skontaktować się na fb? :)
    Pozdrawiam,
    Monika :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Przepraszam, że tak późno. Spaliśmy w pensjonacie Bed & Breakfast Dessole, jego koszt to 240 euro za cały pobyt, czyli 6 dni. Cenowo wyszło w sumie około 1800 zł za osobę, ale wiadomo ze można taniej, jak się nie wydaje pieniędzy na głupoty. Mój mail to firelli@o2.pl, chętnie odpowiem na wszystkie Twoje pytania :)

    OdpowiedzUsuń