piątek, 16 maja 2014

Majówka na Sardynii cz. 1 - 02-08.05.2014

W tym roku ciężko mi było wymyślić coś oryginalnego na weekend majowy. Myślałam o objazdówce po Włoszech, ale ku mojemu zaskoczeniu trafiłam na bilety EasyJet z Berlina do Olbii za 300 zł na osobę. Zastanowiliśmy się, czy to jest to i po kilku godzinach zostało postanowione – spędzimy tydzień na Sardynii.



Dzień 1 – „Czy w tym mieście można coś zjeść?”
Nasz pierwszy dzień podróży rozpoczął się wcześnie z racji tego, że zanim wylecieliśmy na naszą cudowną majówkę musieliśmy dojechać na lotnisko Schoenefeld. Droga minęła spokojnie i po kilku godzinach byliśmy już na parkingu, gdzie zostawiliśmy samochód. Na Berlin zawsze można liczyć – przywitał nas niską temperaturą i ogromną ulewą, przez co zanim doszliśmy do hali przylotów byliśmy mokrzy jakbyśmy dopiero wyszli spod prysznica. Nie mieliśmy dobrych wspomnień związanych z niemieckimi lotniskami (Karol kiedyś zgubił tam paszport), więc na wszelki wypadek sprawdziliśmy wymiar walizki w koszu EasyJet i przeszliśmy do kontroli bezpieczeństwa. Na szczęście tym razem obeszło się bez niespodzianek. Chcieliśmy przed wylotem coś zjeść, ja po cichu liczyłam na precle, ale niestety ich nie znalazłam. W zamian za to zjedliśmy w Burger Kingu (swoją drogą jest tam drogo – 5 euro za małego burgera z kurczakiem :/). Po przekąsce (nie można tego nazwać inaczej) udaliśmy się w stronę bramki. Okazało się, że znajdowała się ona w piwnicy terminalu i do samolotu szliśmy na piechotę. Lot odbył się planowo i minął spokojnie, z pięknymi widokami pod koniec lotu. Po wylądowaniu od razu rozpoczęliśmy poszukiwania autobusu numer 2, który miał nas zawieźć prawie pod sam hotel. W momencie otwarcia drzwi terminalu przekonałam się, że Sardynia to miejsce zupełnie inne niż wszystkie. Jak tylko wyszliśmy z terminala to poczuliśmy mocny, kwiatowy zapach, który towarzyszył nam przez cały pobyt. Było słonecznie i w miarę ciepło. Mieliśmy spory problem ze znalezieniem przystanku, ale jakoś się udało. Po raz pierwszy przekonaliśmy się o barierze językowej między nami a mieszkańcami Sardynii – nikt tam nie chciał mówić po angielsku. Przez to jadąc autobusem musieliśmy sprawdzać na nawigacji gdzie powinniśmy wysiąść – tam autobusy nie pokazują przystanków tak jak w Polsce, a zatrzymują się tylko jak ktoś naciśnie przycisk. Do hotelu, a właściwie pensjonatu dotarliśmy po 16:00 tak jak umówiliśmy się z jego właścicielką. Z racji małej ilości gości dostaliśmy pokój 3 osobowy za tą samą cenę żebyśmy mieli większy komfort – miło z jej strony. Podpytaliśmy ją o dobre restauracje w okolicy, dostaliśmy mapkę z zaznaczonymi miejscami i udaliśmy się na polowanie. Cel: obiad! Nigdy w życiu nie spodziewałam się, że to będzie tak trudne. Okazało się, że poza sezonem wszystkie knajpy z jedzeniem są czynne od 19:00 – nie licząc kebabów. Na szczęście jeden z barów był otwarty i zamówiliśmy tam upragnioną pizzę i piwo. Niestety nie był to najlepszy obiad w naszym życiu, ciasto smakowało jak niedopieczony chleb, do tego był sos pomidorowy bez smaku i tani ser. Dobrze, że chociaż zaspokoił nasz głód. Następnie pospacerowaliśmy po miasteczku i porcie oraz zrobiliśmy zakupy.
Uliczki Olbii
Jedna z głównych ulic

Uliczki Olbii

Uliczki Olbii

Plac w Olbii

Widok na port

Obwodnica przy porcie

B&B Dessole



























Dzień 2 – „deszcze niespokojne”
Od rana wiedzieliśmy, że to nie będzie dobry dzień jeśli chodzi o pogodę, więc nie chcieliśmy jechać daleko. Rano było chłodno z dużą ilością chmur, ale nie powstrzymało nas to przed pojechaniem na pobliskie plaże. Pierwsza z nich to plaża w Bados, do której można dojechać autobusem numer 4 za 1 euro. Jest to nieduża zatoczka z dwoma barami i leżakami do wynajęcia. Drobny, biały piaseczek z kamieniami wyrastającymi z morza urzekają już na pierwszy rzut oka. Plaża ładna, ale gdzie się podziali ludzie? Mieliśmy trochę inne wyobrażenie, pomimo dość nieciekawej pogody.  
 
Droga na plażę Bados
Plaża Bados

Plaża Bados

Plaża Bados

Bados















Bados

Bados
















Spędziliśmy tam sporo czasu na odpoczynku, a potem poszliśmy na piechotę na wybrzeże Pittulongu składające się z 4 plaż (my byliśmy na dwóch). Jest to główny cel turystów przyjeżdżających w okolice Olbii i nie jest to nic dziwnego. Kilometr drobnego piasku i przejrzysta woda to główne powody, dla których jest to tak popularne miejsce. Nasze wrażenie niestety zostało zepsute przez masakryczną ulewę, która przyszła chwilę po tym jak tam przyszliśmy. Musieliśmy szybko uciekać do najbliższego baru, bo autobus do miasta mieliśmy dopiero za 2 godziny. Doszliśmy do wniosku, że coś zamówimy… Jednak ceny w menu nie były nam przychylne – wszystko było mega drogie. Wzięliśmy więc domowe wino i lody. Dostaliśmy 5 gałek lodów za 6 euro, co było dużym wyzwaniem żeby je zjeść. W sam raz zajęło nam to tyle czasu ile mieliśmy czekać na autobus :). W międzyczasie trochę się przejaśniło, deszcz już tylko kropił, więc poszliśmy na przystanek.
 
Pittulongu
Pittulongu

Pittulongu















Ze względu na pogodę pozostałą część dnia spędziliśmy w pokoju, a wieczorem wyszliśmy na kolację do pobliskiej restauracji La Sosta. I to była najmilsza część tego dnia, wino i jedzenie – nigdy wcześniej nie jadłam tak pysznego spaghetti, natomiast Karol chyba przeszedł gastronomiczny orgazm gdyż dostał wielkie calzone, które pachniało drewnem owocowym (podczas jedzenia nie odzywał się do mnie ani słowem :( ). Na do widzenia Pani która obsługiwała puściła oczko i zawołała nas do baru. Nie minęło 20 sekund, a na stole pojawiły się 2 kieliszki z czymś czerwonym w środku. Na twarzach od razu uśmiech. Wąchamy… jakiś słaby likier. Kieliszek do góry i wtedy poczułam tą moc, i że nie jest to likierek tylko jakaś wóda! Tym czymś okazała się nalewka z mirtu (35%), która smakowała jak syrop na kaszel z alkoholem. Może to dlatego, że w innych krajach z mirtu robi się właśnie leki.

Dzień 3 – „Przejażdżka białym smokiem”
Na ten dzień mieliśmy zarezerwowany samochód w wypożyczalni autonoleggio Sardinya. Odbiór miał być z lotniska, więc musieliśmy najpierw się tam dostać. W poprzedni wieczór zaplanowaliśmy, którym autobusem pojedziemy, aby być na godzinę 10. Niestety życie musiało nas zaskoczyć, okazało się, że nie patrzyłam na niedzielny rozkład jazdy, co zmusiło nas do znalezienia innego autobusu. W międzyczasie już myśleliśmy o zmianie rezerwacji, aby nie tracić cennego czasu, jednak jakoś się to udało i z 40 minutowym opóźnieniem dojechaliśmy do celu. Wybraliśmy najmocniejszy i największy samochód jaki był w wypożyczalni. Turbo biało doładowanego 50 konnego (połowa kulawych) Fiata Pandę za 98 euro z pełnym ubezpieczeniem za dwie doby, plus depozyt w kwocie 300 euro. Plusem jest to, że w tej wypożyczalni można dać kaucję w gotówce, nie trzeba mieć karty kredytowej. Zrobiliśmy komórką zdjęcia wszystkich zarysowań i uszkodzeń samochodu w razie problemów przy oddawaniu. Straciliśmy już trochę czasu, więc nie chcieliśmy jechać daleko. Wybraliśmy krajobrazy na południe od Olbii. Pierwszym celem była jedna z najpiękniejszych plaż na Sardynii – Berchida. Jest to spowodowane głównie nieskazitelną przyrodą, która ją otacza z wielkim masywem wapiennym zaraz obok. Dojazd jest trudny, droga szutrowa z wieloma dziurami, dlatego nie wszyscy decydują się do niej dojechać. No ale nie ma bardziej wytrzymałych samochodów niż te które są wypożyczone.  My spotkaliśmy tam wielu rybaków oraz stado krów patrzących w morze - trochę dziwne połączenie :) Dodatkowym „atutem” wszystkich plaży położonych na południe od Olbii są silne wiatry, idealne dla kite- i windsurfingowców. Droga powrotna stamtąd była już trochę łatwiejsza, bo wiedzieliśmy mniej więcej gdzie jakich dziur się spodziewać.
 
Berchida
Laguna Berchida

Berchida

Berchida

Monte Albo

Krowy na plaży




















Jadąc samochodem zatrzymujemy się na chwilę w miasteczkach Santa Lucia oraz La Caletta. Mocno wieje, więc nie jest to długi postój.
 
Plaża w Santa Lucia
Santa Lucia

Santa Lucia

Santa Lucia

Plaża w La Caletta

Plaża w La Caletta

Plaża i ciekawa chmura



























Ważnym miejscem, które chcieliśmy odwiedzić były ruiny Castello della Fava z XII wieku, znajdujące się koło miejscowości Posada. Włoskie zamki budowane na wysokich górach robią duże wrażenie, szczególnie gdy patrzymy na nie z dołu. Wejście do niego jest trudne, najpierw trzeba wspinać się wąskimi uliczkami, a potem jeszcze po schodach, można dostać zadyszki. Na szczęście mieszkańcy Sardynii dbają o turystów odwiedzających ich kraj i po drodze na zamek można kupić lokalne trunki i sery owcze. Z wieży zamkowej rozpościera się piękny widok na Posadę i inne miejscowości oraz pobliskie plaże i góry.
 
Uliczka w Posadzie
Stragany w Posadzie

W drodze na zamek

Widok z zamku

Widok z zamku

Widok z zamku

Widok z zamku

Castello della Fava


























Gdy zeszliśmy z zamku, jadąc dalej naszym białym smokiem, postanowiliśmy zrobić postój na jednej z plaż w Budoni, aby coś przegryźć i odpocząć od chodzenia i jazdy.
 
Plaża w Budoni
Plaża w Budoni

Plaża w Budoni















Jednym z naszych marzeń było zobaczenie flamingów w ich naturalnym środowisku. Sprzyja temu laguna San Teodoro znajdująca się przy długiej na 4 kilometry plaży La Cinta. To podobno tam flamingi i inne ptaki mają swoje siedliska. Niestety poza piękną plażą z białym piaskiem, kilkoma mewami i panią z długimi nogami w różowej koszulce (wyglądającą jak flaming) nie zobaczyliśmy tam nic :(. To było chyba największe rozczarowanie z jakim się spotkałam podczas tego wyjazdu. Takie rzeczy się zdarzają, więc pospacerowaliśmy wzdłuż morza i wróciliśmy do samochodu.
 
La Cinta
La Cinta

La Cinta

La Cinta














Jadąc już w stronę Olbii po kilku kilometrach zobaczyłam znak na lagunę San Teodoro z flamingiem. Znów zrodziła się we mnie nadzieja i kazałam mojemu facetowi natychmiast tam skręcić. Niestety i to okazało się tylko złudną nadzieją…
 
Laguna San Teodoro
Laguna San Teodoro








Ostatnim przystankiem na tej trasie był przylądek Coda Cavallo, zwany także końskim ogonem. Jest to część obszaru chronionego oraz miejsce wypoczynku, co widać po zabudowaniu.
Capo di Coda Cavallo
Capo di Coda Cavallo









Myśleliśmy też, że zdążymy dotrzeć na 17:00 do Golfo Aranci, aby popłynąć zobaczyć delfiny. Niestety było już za późno, więc odstawiliśmy samochód i poszliśmy na kolację do naszego ulubionego lokalu. Tym razem wybraliśmy pizzę i to również okazał się strzał w dziesiątkę, a dodatkowo dostaliśmy pikantną oliwę, która wspaniale komponowała się ze smakiem pizzy. 

3 komentarze:

  1. A jak Wam to wyszlo cenowo?

    OdpowiedzUsuń
  2. Ze wszystkimi wydatkami wyszło ok 1600 zł, ale niczego sobie nie żałowaliśmy :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja wybieram się za tydzień na Sardynię. Sama organizuję nam wycieczkę. Na https://sardynia.pl/ znalazłam cały przewodnik i będę z niego korzystać na miejscu. Ponoć na Sardynii jest krystaliczna woda w morzu. Chcę to zobaczyć.

    OdpowiedzUsuń